Nawet nie pamiętam kiedy zaczęłam nie tolerować weekendów w moim życiu.
To chyba dlatego, że nie mam wtedy co robić, a jak nie mam co robić to zaczynam myśleć o jedzeniu.
Zazdroszczę tym, które potrafią usprawiedliwić się tym, że dużo ćwiczą. Nawet jeśli będę ćwiczyła więcej to i tak mam wyrzuty sumienia, że tyle zjadłam. Nie potrafię tego przekalkulować.
To ciągle wydaje się być za dużo nawet jeśli katuję się ćwiczeniami.
Po wczorajszym obiedzie i dodatkowych ciastkach (10 sztuk) u cioci pojawiła się myśl żeby to zwymiotować. Tylko, że to mnie obrzydza... Obrzydza mnie to uczucie kiedy wszystko podchodzi do gardła. Nawet pisząc to mam dreszcze.
Czuję się jakby to wszystko rozsadzało mnie od środka
Za tydzień 1 listopada = zjazd rodzinny = jedzenie
Za 2 tygodnie nocowanie u kumpeli = jedzenie
Boję się, tak cholernie się boję.
Ostatnio po powrotach ze szkoły jedyne na co mam ochotę to łóżko i sen. Nawet na książkę nie mam ochoty. Ciągle mi zimno, nic tylko bym leżała w łóżku i nic nie robiła. Już nawet jeść mi się nie chce mimo, że w brzuchu burczy.
Nie napiszę ile ważę bo sama nie wiem. Po tym całym moim obżarstwie nie mam ochoty stanąć na wadze żeby zobaczyć ile przytyłam. Może jutro, może nie..
Mam nadzieję, że u was jest lepiej.
Buziaki.